Zalogowałam się na Salonie i coś mnie bardzo zirytowało. Poczułam jak przebiega po moim systemie nerwowym informacja „Not good. Wrong. Very, very Bad. **** ****(słowa tu pierwotnie zamieszczone zostały usunięte, gdyż nie nadają się do użytku publicznego)” Nie wiem, czemu po angielsku. Do teraz się nad tym zastanawiam.
Kiedy się przetłumaczy ten szalenie trudny tekst można zapytać: cóż mnie tak bardzo wkurz… zaniepokoiło?...
Otóż, jak się pewnie niektórzy (nie będę pisać, kto, bo nie wiem) domyślili, była to zmiana naszego kochanego regulaminu. Z początku myślałam, że to jakaś pomyłka, przecież dopiero co jeden zaakceptowałam. Po sekundzie jednak zrozumiałam, że o pomyłce nie ma mowy. „Kurczę, co im strzeliło do głowy?” – myślę. Zrezygnowana zaczęłam go czytać. Po pierwszym słowie przewinęłam tekst o akapit. Po kolejnym słowie przewinęłam jeszcze dalej. Gdy z niejakim przerażeniem odkryłam, że „suwak” przesunął się bardzo nieznacznie, zwątpiłam. Chciałam tylko wyszukać konkretne zmiany, szybko przelecieć tekst wzrokiem, jednak stwierdziłam, że jeśli Badzie jakaś istotna różnica, a ja ją przeoczę, to w ogóle niepotrzebnie to czytam. Mogłabym olać i nie czytać w ogóle. Wyłączyłam Internet.
Najprostsze rozwiązanie przyszło mi do głowy dopiero po jakimś czasie. Dziś usiadłam do komputera i nie patrząc na przeklęty tekst zaakceptowałam go. W sensie, że kliknęłam w odpowiednim miejscu. Nie powiem, ze akceptuję ten tekst w sensie dosłownym, bo go nie czytałam i z tego powodu odczuwam lekki wstyd. Jest on lekki tylko jednakże. Czy każdy mnie rozumie? Głupio pytam.
Dlaczego postanowiłam złamać swoją dewizę: podpisz tylko to, co jest tego warte (w wolnym przekładzie: przeczytaj, zanim podpiszesz, bo inaczej źle się to skończy) ?
Cały czas, jaki się zastanawiałam poświęciłam tak naprawdę na wymyślanie notki. Z początku nie robiłam tego, bo po prostu nie miałam na salonie nic głębszego do roboty. Na moim blogu pustka, a w dyskusjach się nie udzielam tak, jak bym chciała, bo nie umiem i brak mi czasu. Tematy przebiegały przez moją głowę tak, jakby ktoś je mocno wypchnął z za zasłony wbrew ich woli. I jakby były jeszcze nie ubrane i niemalowane. Szczerze mówiąc były. Wygladały słabo. Dopiero jak poimyślała, że nie powinnam tak olewać zmiany regulaminu, przyszedł temat: napiszę, dlaczego. I oto piszę.
Jak we wszystkich książkach typu: Harry Potter, jak już doszło do sedna sprawy okazuje się, zę wstęp był dłuższy niż właściwa akcja. Cóż, takie już są moje notki. Trochę mnie to martwi.
Jeśli chodzi o mój punkt widzenia, wbrew pozorom o dość długim doświadczeniu salonowym, to ta „Platforma” trochę… jak to ująć, aby nie narazić „dobrego imienia Salonu”… się starzeje. Schodzi na psy.
Jak patrzyłam przez ramię Midzie, Salon rozkwitał. Sama przyjemność patrzeć przez ramię. Choć czyta szybciej ode mnie i mi przewijała wrednie tekst.
Jak patrzyłam przez ramię Jachoo, to najpierw słyszałam parę słów, odpowiadałam paroma słowami, a potem patrząc już z daleka mogłam oglądać złote czasy salonu. I TXT.
A potem te całe urodziny, ogólna radocha i ja wchodzę na salon. Zmiana regulaminu, odchodzi Ellenai. Pytam rodzeństwo, co z Odysem, Penelopą i innymi i dowiaduję się, że wiele osób, o których słyszałam wyniosło się na inne platformy blogowe. Kurczę, ale trafiłam.
Podczas, kiedy „wielu” z ulgą wdycha swobodnie powietrze na innych platformach, ja czytam kolejny regulamin i notki o tymże regulaminie (nie, że notek brakuje innych. Rzecz w tym, że w ogóle takie są). Słyszałam o rozpadzie innych blogów i przekleństwie w postaci słowa „Admin”. I po prostu boję się, że niedługo pojawi się to i na salonie. A raczej już się pojawiło, co gorsza. Powoli gorące dyskusje zastygają, ludzie patrzą na salon z niechęcią. Bez urazy, ale na przykład na mój blog nikt nie wchodzi. Zastój, kryzys, czy… koniec?
Ach, i powiedzcie, czy powinnam męczyć się z tym całym regulaminem? Czy są jakieś zmiany? Bo ja naprawdę już nie mam siły do małych literek.