Gdyby ktoś mnie zapytał parę dni temu, a nawet dzisiaj, czy cieszę się na te święta – odpowiedziałabym „tak, oczywiście!”. Wtedy padłoby być może pytanie „a dlaczego?”.
Prawidłową odpowiedzią byłoby „ponieważ Jezus się narodzi, Bóg przyjdzie na świat i narodzi się w moim sercu” czy inne bzdury. Dobra, żeby nikogo nie urazić: bzdury w moim wykonaniu. Bo tak w moim przypadku po prostu nie jest. W moim przypadku chodzi o coś absolutnie innego. Chodzi o coś, o czym teraz chcę napisać caaałą notkę.
***
Sprzątamy, na przemian z leniuchowaniem i kłóceniem się kto bardziej leniuchuje, ciurkiem przez kolejne trzy dni (bo tyle mniej więcej zwykle wynosi przerwa przedświąteczna). Aż nadchodzi dzień wigilii. Jest tyle do zrobienia, tyle pozapominanych spraw i tak mało czasu, że bezczynnie szwędam się po domu nie mając i nie wiedząc, co ze sobą zrobić, póki nie siądę spokojnie i nie przypomnę sobie, co konkretnie (i ile) jest jeszcze do zrobienia i nie złapię się za pierwszą robotę z brzegu.
Ostatnia kłótnia kończy się dzwonkiem u drzwi. Mama idzie powitać z szerokim uśmiechem na twarzy dzieciaki, które kolejno pojawiają się w przedpokoju, jeszcze nieśmiałe (ale to tylko chwilowe opóźnienie). Reszta domowników albo rzuca się do ostatnich pokojów by przywdziać niewybrane jeszcze świąteczne stroje, albo biegnie zamknąć drzwi do pokoju z prezentami, albo zaczyna szykować stół, albo.. jest milion rzeczy, które moja rodzina potrafi zrobić w tym samym czasie. Aż ją za to podziwiam (mnie nie wyłączając).
Po rozebraniu małych gości (i dużych, ale im nie trzeba w tym pomagać) i przywitaniu i się i w ogóle po wszystkich wstępnych czynnościach, nadchodzi czas aby, dokładając jeszcze w pośpiechu ostatnie półmiski na stół, zebrać się wspólnie przy „wieczerzy”. Tata czyta ewangelię i dzielimy się opłatkiem. A potem jemy. Grzybową, barszcz, co tam jest akurat na stole, śledzie, karpia, łososia, sałatki…
…Po rozdaniu wszystkich prezentów i wydaniu wszystkich radosnych okrzyków (wierzcie mi, dzieci jednak nie wydają się już tak hałasować, kiedy zaczynają głośno cieszyć się szaleni dorośli), nadchodzi czas na kolędowanie. Ono było, jest i mam nadzieję zawsze będzie. Każdy łapie swój instrument (biorąc oczywiście pod uwagę struny głosowe) i staramy się nie wychodzić poza temat (tango milonga i Portofino najwyżej raz).
Pytanie: kto idzie na pasterkę? „Nie będziesz musiał jutro rano się zrywać z łóżka” przekonuje leniwców. Szczęśliwi rodzice zostają, by trzymać w ryzach szczęśliwe dzieci, a nieszczęśliwa młodzież stara się nie spóźnić marząc, by ksiądz nie nudził na kazaniu…
Po powrocie już tylko do czwartej gramy w prezent (zależnie od prezentów, ale zawsze jakiś do grania się znajdzie), a potem do łóżka. Dzisiaj się wysypiam! – myśl przelotnia.
***
I za to kocham święta. Za kolejne dni goszczenia gości i spokoju. Za brak awantur i radosne i spokojne świętowanie. Za rodzinną spokojną atmosferę. I za to, że ta rodzinna atmosfera nareszcie jest spokojna.
Nie wiem, czy można to nazwać radością z Narodzenia Pana. Może nie dojrzałam jeszcze, aby pojąć tą radość, to zdarzenie. Może za mało wiem, rozumiem, za mało się staram. Jednak nie czuję się winna. Całe moje szczęście wynikające z Bożego Narodzenia to radość z tego wszystkiego, co właśnie opisałam i tyle.
I mówcie co chcecie, ale ja myślę, że Pan Jezus maczał w tym palce.